Kwestia dziejowej zmiany jaką dokonuje się w tej chwili w temacie zamknięć winnych butelek jest chyba wystarczająco znana, nawet osobom nie pijącym wina na co dzień.
Piękny, ciosany, pachnący korek zastępowany jest plebejską, zimną i mało romantyczną w formie, zakrętką. O ile w Polsce tolerancja do zakręcanego wina (czy może lepiej napoju alkoholowego owocowego) w ramach naszej spuścizny historycznej jest całkiem spora o tyle Francuz czy Włoch zakrętkę przeklnie czy w najlepszym wypadku wykpi. Dlatego też niezbyt często producenci europejscy decydują się na zastosowanie takiego właśnie, coraz bardziej popularnego zamknięcia. Nie będę się tutaj rozpisywał na temat niewątpliwych zalet, czy to korków czy zakrętek, lecz chciałbym przytoczyć zabawną historię, jaka przytrafiła mi się w Nowej Zelandii. Otóż, tam gdzie woda spływając z umywalki wiruje w odwrotną stronę o winach myślą też nieco inaczej. Zaraz po wylądowaniu w Auckland udałem się do pobliskiego hotelowego sklepu z winami. Wybór ogromny, utrudniający wręcz decyzję, ale jakoś się udało. Trzy butelki spoczęły swobodnie w torbie, w tym jedna uroczo schłodzona, ociekająca maleńkimi kropelkami wody. Pakunek szybko wylądował w bagażniku samochodu, czekając na swój moment tego dnia. Wieczorem potwornie umordowany wróciłem do hotelowego pokoju. Jako że prowadziłem, w restauracji wina nie skosztowałem. Chęć zaspokojenia mojego pragnienia była rozmiarów mniej więcej Oceanu Spokojnego. Z nieskrywaną sympatią rzuciłem okiem na paczuszkę przed chwilą wyjętą z samochodu. Chwilę później zadrżałem. Jest 21.00 lokalnego czasu, wszystko pozamykane, mam trzy butelki wina, kieliszki (wcześniej sprawdziłem czy są w pokoju) ale o zgrozo, nie mam korkociągu… Trwoga… Serce zaczęło bić szybciej, mózg zaczął analizować wszystkie możliwości. Może recepcja, może ktoś z pokoju obok… Na kilka ułamków sekund mój wzrok spoczął ponownie na butelkach. Ulga, szczęście, niemal ekstaza – zakręcane są przecież nie zakorkowane…
Dwa tygodnie później odwiedziłem winnicę o znajomo brzmiącej nazwie George Michele. To nie ten, o którym mogliby czytelnicy w pierwszej chwili pomyśleć. To Francuz, robiący w Nowej Zelandii iście Francuskie w stylu wina. Godzina 9.30 rano, spieszę się na prom do Wellington, więc degustacja musi mieć tempo Usaina Bolta bijącego rekord świata. A ta przemiła Pani za kontuarem wyjmuje korkociąg i zamiast w ułamku sekundy wino otworzyć, męczy się z obcinaniem osłony termokurczliwej, wkręca spiralę. Korek się opiera. Nie spieszy się do opuszczenia butelki. A sekundy uciekają. I wtedy kobieta widząc moje zniecierpliwienie mówi:
„Przepraszam bardzo, że to tyle trwa, ale właściciel jest Francuzem i upiera się przy tradycyjnym zamknięciu. Przykro mi ale po prostu muszę mieć chwilę na otwarcie butelek”… Wtedy pomyślałem sobie. Droga Pani, jestem z Europy, tu się przeprasza za zakrętki…
Brak komentarzy